Menu

Żołnierze Wyklęci

Zapomniani Bohaterowie

Kpt. Józef Zadzierski „Wołyniak” (1923-1946)

Urodził się we wrześniu 1923 r. w Kostopolu na Wołyniu jako najmłodsze z czworga dzieci państwa Zadzierskich. Jego ojciec Władysław, urzędnik, zginął w czasie okupacji w niewyjaśnionych okolicznościach. Matka Stanisława z d. Korczyc – Brochwicz zginęła w Powstaniu warszawskim. Obie siostry i brat byli starsi o 7-11 lat, zatem Józio miał wielkie szanse, by zostać rozpieszczonym beniaminkiem. Do takiej roli nie predysponował go jednak charakter, który ujawnił się już w dzieciństwie: samodzielny, odważny, uparty, czasami nawet zawadiacki (by nie użyć łatwiej od nazwiska asocjacji). Trudno go było czymkolwiek zastraszyć albo zaskoczyć, zawsze miał pod ręką optymalne wyjście z sytuacji.

Lubił konie. Miał może pięć lat, kiedy pierwszy raz posadzono go "na próbę" na wierzchowca. Spodziewano się przy tym, że parę kroków spaceru z asekuracją ojca usatysfakcjonuje malca, tymczasem on uczepiwszy się grzywy ruszył z kopyta galopem. Wielka trwoga ogarnęła domowników, którzy śledząc wzrokiem oddalającego się ułana, oniemieli z wrażenia oczekując niechybnej tragedii. Józio tymczasem zatoczywszy wielki krąg, jakby nigdy nic wrócił niebawem na miejsce startu z rozwichrzoną czupryną i wymalowanym na buzi zadowoleniem.

A włosy wtedy (z woli mamy) nosił długie, "pod polkę", prawie jak dziewczynki. Były one powodem ciągłego buntowania się:

– Nie chcę być babą! Jego protesty były jednak lekceważone, dlatego pewnego dnia wymknął się z domu i poszedł na dworzec kolejowy. Nosił tam bagaże, a za zarobione grosze udał się natychmiast do fryzjera. By nie pozostawiać nikomu wątpliwości co do swojej płci, kazał się ostrzyc dokładnie "na zero"!

Taki był mały Józio Zadzierski. Na co dzień ułożony, uczynny, chętny do pomocy, ale – kiedy chciał – zawsze postawił na swoim.

Lubił zabawy i gry wojenne. Nieustannie wznosił przeróżne "fortece", które – zapewniał – są "nie do zdobycia". Uczył się dobrze i nigdy sobie nie pozwolił, by mu pomagano w odrabianiu lekcji. Taki mały, inteligentny indywidualista.

Tymczasem mijały lata. Ojciec, dotychczas szef firmy "Nobel", zmienił pracę i został kierownikiem Banku Handlowo – Kupieckiego w Równem.

W 1937 r. rodzina Zadzierskich przeprowadziła sie do Warszawy. Józef otrzymał patriotyczne wychowanie w duchu narodowym, uczył sie w szkole kadetów, skąd zabrał go ojciec, obawiając się wpływu piłsudczyków na syna.

Najstarszy syn Edmund (rocznik 1912), absolwent Liceum Krzemienieckiego, wyjechał do Włodzimierza Wołyńskiego do Szkoły Podchorążych Artylerii, a potem do Warszawy na studia matematyczne i do Poznania na ekonomię. Siostry Maria i Alina po zdaniu matury w rówieńskim gimnazjum, podjęły naukę w stolicy, odpowiednio w Szkole Dziennikarstwa i na wydziale prawa Uniwersytetu Warszawskiego.

W przededniu wybuchu wojny, zniknął z domu Józek. Zostawił kartkę, na której prosił o wybaczenie, ale jego powołaniem jest bić się o wolną Polskę.

Nikt nie wie, jakich argumentów użył, ale faktem jest, że 16-latka przyjęto do regularnego wojska! Jako zwiadowca (oczywiście na koniu!) walczył w armii gen. Franciszka Kleeberga, a po kapitulacji pod Kockiem zwolniono go – jako małoletniego – do domu.

Jego brat Edmund nie był – jako rezerwista – zmobilizowany, ale zgłosił się do wojska na ochotnika. Wzięty do niewoli sowieckiej, zginął w Starobielsku.

Józek tymczasem rwał się do walki. Rodzice jednak postawili twardy warunek, że najpierw musi zdobyć jakiekolwiek wykształcenie. Dokonał tego na tajnych kompletach, a zaraz potem udał się do majątku Dańków w powiecie grójecko-wareckim, gdzie ukończył podchorążówkę.

Jednocześnie nawiązał kontakt z lokalnymi oddziałami dywersyjno-bojowymi. Nosił wówczas pseudonim "Zawisza" i zaprzysiężony został przez prof. Władysława Kapelczyńskiego „Wertusa”.

W 1943 roku został zdekonspirowany przez Niemców. W obławie zginął jego kolega "Longinus", natomiast "Zawiszy" udało się zbiec. Wtedy z pomocą przyjaciół przedostał się do Kazimierza Mireckiego, komendanta NOW na okręg COP (Rzeszowskie). Stąd trafił do oddziału leśnego por. Franciszka Przysiężniaka "Ojca Jana".

Tymczasem Zadzierski – senior od 1940 r. usiłował nawiązać kontakt z konspiracyjnymi działaczami na Kresach Wschodnich. Z pierwszej, bardzo ciężkiej wyprawy na Wołyń wrócił, z następnej już nie. Był to straszny cios dla rodziny, a zwłaszcza dla Józka, który był bardzo przywiązany do ojca.

Niestety, był to cios nie ostatni – wkrótce w Powstaniu Warszawskim zginie matka, a rodzeństwo znajdzie się w ciężkich tarapatach. Musieli często zmieniać mieszkanie, potracili wszelkie zasoby materialne, a nawet dokumenty i rodzinne pamiątki. Ich życie nabierało niezwykłego tempa i biegło od wypadku do wypadku. Mimo rozsypki, utrzymywali ze sobą sporadyczne kontakty. Józek często przyjeżdżał do matki (dopóki żyła), nie zraził się nawet tym, że za kolejnym razem wpadł w "kocioł" urządzony w jego mieszkaniu.

Prowadzony przez dwóch gestapowców zdołał wyrwać się i zbiec.

W połowie 1943 r. J. …

W połowie 1943 r. J. Zadzierski pod nowym pseudonimem "Wołyniak" rozpoczyna partyzancką działalność w OP-44 "Ojca Jana". Był to jeden z największych i najlepiej zorganizowanych oddziałów NOW, przez który przewinęło się blisko 3.000 ludzi. Przy oddziale istniała podchorążówka i szkoła oficerska.

Oddział ten ma na swoim koncie wiele sukcesów w walce z niemieckim okupantem, ale też co najmniej jedną dotkliwą porażkę.

Było to w okresie Bożego Narodzenia ’43, kiedy to jeden jedyny raz zatrzymano się na kilkudniowe kwaterowanie w śródleśnej wsi Graba, około 15 km na południe od Janowa Lubelskiego. 27 grudnia przyjechał tu ks. kapelan Franciszek Lądowicz; szykowano właśnie ołtarz, gdyż tego dnia miał się odbyć ślub dowódcy Fr. Przysiężniaka z Janiną Oleszkiewicz. Miała być wielka feta, tymczasem niespodziewanie na skraju wioski zagdakał erkaem, zaraz potem odezwały się cekaemy, zaświtały pistolety maszynowe, rwały się granaty. Do wsi weszły tyraliery niemieckie. Zaskoczeni partyzanci mieli odciętą drogę do lasu. "Wołyniak" w tym czasie czyścił swój rkm. Usłyszawszy strzały, w mig złożył karabin i wyskoczywszy boso na dwór, jął prażyć Niemców. Dzięki jego brawurze ocalało szefostwo oddziału, ale poległo kilkanaście innych osób. Oddział poniósł klęskę. "Wołyniak" i kilku innych żołnierzy opuściło wtedy oddział, obarczając kierownictwo winą za niefrasobliwość.

Miesiące partyzanckiej doli dzielił z "Wołyniakiem" zamieszkały obecnie w USA Józef Zawitkowski, który pół wieku później tak scharakteryzował kolegę:

"Był jednym z najstarszych stażem partyzantów u Ojca Jana . Nadzwyczaj odważny, ryzykant, nie znający lęku ochotnik na każdą akcję. Ulubioną jego bronią było parabelum szturmowe z długą lufą. Każdą broń potrafił w kilka minut rozłożyć i złożyć z zawiązanymi oczyma! Nigdy nie zawiódł, zawsze można było na niego liczyć."

Natomiast jeden z przełożonych, major Emil Kubler wspomina:

"Od pierwszego wejrzenia "Wołyniak" zaimponował mi swoją dziarską postawą i zachowaniem. Z takimi zapaleńcami – pomyślałem – dobrze mi będzie wojować w warunkach partyzanckich, oni nie zawiodą."

Za swe nieraz krwawe, ale udane akcje, otrzymał od swych przełożonych z NOW nie tylko przydomek "zuchwałego zagończyka", ale też należne mu odznaczenia i awanse do kapitana włącznie (rozkazem d-cy okręgu "Groma").

Po odejściu od "Ojca Jana" zawiązał własny, nieliczny bo 30-osobowy oddział, który operował głównie w północnej Rzeszowszczyźnie i w Lasach Janowskich.

Od początku 1944 roku przeprowadził wiele akcji przeciw administracji ukraińskiej oraz współpracującym z Niemcami służbom i pomocniczym oddziałom ukraińskim.

Zlikwidował m.in. ukraińsko – niemieckie posterunki w Potoku, Kuryłówce, Cieplicach, Obszy. Walczył na Zasaniu z Niemcami, razem z sowiecka dywizją partyzancką im. Sidora Kowpaka. Dzięki likwidowaniu przez niego niemieckich grup kontyngentowych Niemcy na Zasaniu zaprzestali rekwirowania żywności we wsiach. Wiosną 1944 r. walczył z grupami UPA, jego oddział chronił ludność polska na Zasaniu przed napadami ukraińskimi. W lipcu 1944 przeprowadził wojska sowieckie przez San i umożliwił im zajęcie Leżajska bez żadnych walk i strat.

Pod koniec lipca 44 r., kiedy to władzę poczęli przejmować komuniści, dowództwo konspiracyjne Armii Krajowej podjęło tyleż przebiegłą, co ryzykowną decyzję wprowadzania swoich ludzi do władzy. Tym sposobem "Wołyniak" (oczywiście ze sfałszowanymi dokumentami i spreparowanym życiorysem) został komendantem nowo utworzonej Milicji Obywatelskiej w Leżajsku. Podobny fortel udał się jeszcze w Kulnie, Kuryłówce i paru innych miejscowościach. Jednak po około trzech miesiącach NKWD rozszyfrowało "konie trojańskie", zaczęły się aresztowania, katorżnicze śledztwa, wreszcie wywózki na Sybir. 

Wagon, którym ich wieziono w listopadzie 44 roku był typowy dla tego typu transportów : towarowy (bydlęcy), z zaryglowanymi drzwiami i okratowanymi kolczastym drutem okienkami. "Wołyniak" jednak nie był by sobą, gdyby pogodził się z wyrokiem. W wagonie przebywał tylko tyle czasu, ile potrzeba było na wydłubanie w podłodze dziury. Co prawda nie straszne mu było obcowanie ze śmiercią, ale do głowy mu nie przyszła myśl, że ryzykując tę ucieczkę, mógł zginąć pod kołami pociągu. Wraz kilkoma towarzyszami zsunął się pod podłogę wagonu, chwila koncentracji i zwolnienie uścisku rąk … Zwinięci w kłębek, toczyli się jeszcze kilkadziesiąt metrów po torach, po czym podnieśli się cali obolali, ale szczęśliwi, że uszli niewoli. 

„Wołyniak” odpoczął w krzakach oczekując na zmrok. W myślach usiłował ustalić, gdzie jest i w jaką stronę się udać. Mniemał – słusznie, jak się potem okazało – że jest w okolicy Lubaczowa.

Stąd ruszył w kierunku Niska, gdzie w niedalekim Zarzeczu szefem placówki AK był kolega z lasu, Józef Zawitkowski.

"W pół wieku po tym wydarzeniu – wspomina Zawitkowski – mam w pamięci żywy obraz "Wołyniaka", który się u mnie zameldował po ucieczce z transportu na Sybir. Potłuczony, posiniaczony, cały w ranach, na łokciach i kolanach zdarta skóra… wierzyć się nie chciało, że w takim stanie zdołał przejść kilkadziesiąt kilometrów".

W Zarzeczu został opatrzony, nakarmiony, ale nie przystał na propozycję, by odpocząć choć kilka dni. Śpieszno mu było do Leżajska, a na drogę poprosił o nagan, naboje i granaty. Odnalazł UB-ków i NKWD-zistów, którzy go niedawno aresztowali i co do jednego zlikwidował!

Odtąd był nieprzejednanym wrogiem komunistów, Ukraińców z band UPA i tych wszystkich, którzy im sprzyjali. Jeszcze raz zorganizował oddział, tym razem pod auspicjami NZW. Liczył on ok. 150 ludzi i wsławił się wieloma akcjami przeciw UB, MO, KBW, PPR, UPA i NKWD na terenie Rzeszowszczyzny i południa Lubelskiego.

Dzięki jego dowództwu 19 marca 1945 r. polskie oddziały partyzanckie rozbiły idący z ukraińskiego Kulna, ukraińsko – sowiecki napad na polską Kuryłówkę, a 7 maja rozgromiły pod Kuryłówką ekspedycję karną NKWD, zabijając ponad 70 żołnierzy tej formacji. W Leżajskiem i na Zasaniu zwalczał antypolskie podziemie Ukraińców, pacyfikował wsie wspierające UPA, m.in. Dobrą, Wołczaste, Dobczę, Dąbrowice, Rudkę. W odwecie za napady oddziału UPA dowodzonego przez Iwana Szpontaka „Żeleźniaka” dokonał 17 IV 1945 r. wraz z innymi oddziałami NZW krwawej pacyfikacji ukraińskiej wsi Piskorowice. W 1945 i 1946 r. jego ludzie zniszczyli posterunki milicji m.in. w 
Giedlarowej, Jarocinie, Frampolu, Potoku Górnym, Tarnogrodzie.

Toczył także potyczki z tropiącymi go na Zasaniu grupami operacyjnymi KBW. Legenda "Wołyniaka" na tych obszarach była tak wielka, że niemal wszystkie akcje były jemu przypisywane.

Propagandziści PRL nie omieszkali tego wykorzystać dopisując na jego rachunek także niecne występki zwykłych bandytów, szabrowników i "koguciarzy".

Legendy jednak przeważnie krótko żyją. Po kolejnych pacyfikacjach terenu oraz akcjach UB i KBW liczebność jego oddziału spadła z ponad dwustu do kilkunastu partyzantów pod koniec 1946 r. W nocy z 11 na 12 listopada 1946 r. podczas potyczki w rejonie Tarnawca zostal ranny w rękę.

Nie mógł poddać się regularnemu leczeniu, bo to groziło dekonspiracją i aresztowaniem. Niebawem rozwinęła się gangrena.

Nie widząc wyjścia z sytuacji, nocą z 28 na 29 grudnia 1946 r. we wsi Szegdy popełnił samobójstwo.

Pochowano go konspiracyjnie na miejscowym cmentarzu, ale nawet po śmierci nie zaznał spokoju. UB węszyło za jego grobem, więc koledzy przenieśli jego ciało w inne miejsce cmentarza w Szegdach.

Szykanowano ks. Węgłowskiego, który uczestniczył w pogrzebie. Dopiero 30 lat później na jego mogile pojawił się metalowy krzyż z tabliczką "Naród swemu Obrońcy", ale tylko nieliczni wtajemniczeni wiedzieli czyje szczątki kryje ten grób. I aż prawie pół wieku trzeba było, aby o bohaterze mówić z imienia i nazwiska, a miejsce jego wiecznego spoczynku by zostało godnie uhonorowane.

Kpt. Józef Zadzierski wzorowo spełnił swój żołnierski i obywatelski obowiązek. Był i jest wzorem polskiego oficera, wiernego syna narodu.

 

Opracowano na podstawie:

  • Józef Łukasiewicz, Sybir w pół drogi. Wspomnienie o kpt. Józefie Zadzierskim "Wołyniaku",
  • "Janowski Kurier Związkowy" nr 1 (43) luty 2000
  • Konspiracja i opór społeczny w Polsce 1944 – 1956. Słownik Biograficzny, tom. II, wyd.: Instytut Pamięci Narodowej. Kraków-Warszawa-Wrocław 2004